Rok temu zaczął w Polsce istnieć temat smogu – nagle, jak za przełożeniem czarodziejskiej wajchy, wskoczył na czołówki mediów. Pora wyprostować najczęściej powtarzające się bzdury lub manipulacje na tematy okołosmogowe – zarówno negujące jego istnienie lub skutki, jak i nakręcające nadmierną histerię.
Żeby nie było nieporozumień, zaznaczę otwartym tekstem: smog jest, to jest problem (nawet gdyby nie szkodził wcale, to po prostu jest uciążliwy i jest też niepotrzebną stratą pieniędzy) i trzeba z nim walczyć na wszelkie rozsądne sposoby – czyli takie, co nie czynią więcej szkody, niż pożytku. A ten tekst jest próbą poszukiwania rozsądku właśnie, pośród nieraz propagandy i owczego pędu.
Czy smog w ogóle istnieje?
Siwo, że oko wykol, siekierę można zawiesić – takie ogólne pojęcie o smogu wpoiły (przynajmniej mnie) lata edukacji. Smog to było coś, co występuje w Chinach i Indiach a w Polsce – co najwyżej na Śląsku, między hutą a kopalnią.
Więc jak to jest, że nagle zaczęto mówić o smogu właściwie w całym kraju, w słoneczne dni z przejrzystym powietrzem i w dodatku obwinia się o jego produkcję głównie ogrzewanie domów kiedy przecież huta i elektrownia dymi ostro? Jeśli to wszystko prawda, to tak źle nie jest przecież od wczoraj – jak mogliśmy tyle lat tego nie zauważać?
Po kolei:
- Definicja smogu zawsze była dość luźna, to coś jak termin „choroba”, w którym mieści się zarówno biegunka jak i nowotwór. W rozumieniu smogu właśnie przesuwamy się w kierunku biegunki… momentami nawet dosłownie. To do pewnego stopnia uzasadnione, bo kiedy jest siwo, to już konkretny dramat (patrz dalej: „Gdzie zaczyna się smog?”).
- Mamy wdrukowane w głowach, że to huta i kopalnia najgorzej trują a nasz malutki piecyk ledwo tam pyka. Niestety na przestrzeni ostatnich dekad bardzo wiele zmieniło się na lepsze w przemyśle i transporcie a w domowych kotłowniach – bywa, że się nawet pogorszyło. Stąd faktycznie kopcenie z domowych kominów jest teraz znacznym a miejscami nawet głównym sprawcą syfu w powietrzu (zależnie też od rodzaju zanieczyszczenia). To mówią oficjalne dane pomiarowe państwowego monitoringu.
- W moim odczuciu 10-15 lat temu sytuacja była podobna, ale dym traktowało się jako naturalny element zimy. Jak komuś się smród nie podobał, to najwyżej klął sobie pod nosem zza firanki. Teraz zauważanie i piętnowanie dymu i smrodu zaczyna być masowe. Dlaczego akurat teraz? Cóż, chyba rację mają ci, co za przyczynę wskazują wzrost dobrobytu – przynajmniej część z nas nie musi już martwić się, jak związać koniec z końcem, dlatego zaczyna przywiązywać wagę do zdrowia i estetyki otoczenia, tj. spraw, którymi nie zaprząta sobie głowy ten, komu ledwo wystarcza na ogrzanie budynku zimą.
Niech zostanie tak, jak było?
Najłatwiej na to wszystko powiedzieć: panie, idź pan, mój dom moja twierdza, 30 lat tak palę i następne 30 lat też tak będę. Nie będziesz – wywiozą cię… nas! … na taczkach. W tym (2017) roku uchwalono szereg uchwał antysmogowych, w tym zakaz palenia węglem i częściowo drewnem we Wrocławiu. Pyk – i jest. Nikogo nie obchodzi, kto skąd na to weźmie pieniądze a ludzie nawet o tym nie wiedzą.
My, ogrzewający węglem i drewnem, powinniśmy być pierwszym i największym ruchem antysmogowym. Ale nie takim, co by żył z walczenia ze smogiem – raczej: nie doprowadzałby do jego powstawania, spalając większość trucizn w zarodku.
Kto tak naprawdę lubi wędzić się w duszącym smrodzie? Raczej traktujemy to jako zło konieczne „by było tanio”. Problem w tym, że to nie jest tanio – z dymem wyrzucamy kominem min. 30% paliwa, nie zdając sobie z tego sprawy! Nie mamy absolutnie żadnego interesu w tym, by nasze kominy mogły sobie kopcić. Mamy wszelki interes w tym, by spalać węgiel i drewno jak najczyściej, bo tak jest i taniej, i wygodniej a – patrząc przyszłościowo, i to w horyzoncie raczej 10 niż 50 lat – to jedyna droga, by węgiel i drewno w ogóle mogły być stosowane.
Gdzie zaczyna się smog?
Na przestrzeni ostatnich lat niepostrzeżenie definicja smogu jest rozciągana:
- kiedyś smog to było ekstremalnie wysokie zanieczyszczenie, takie że czubka własnego nosa nie widać;
- potem smogiem zaczęto nazywać każde przekroczenie obowiązujących norm – dlatego też bywa, że o smogu trąbi się przy pięknej słonecznej pogodzie gdy poziom zanieczyszczenia przekroczy normę, ale nie na tyle, by był dostrzegalny gołym okiem;
- ostatnio pod smog podciągane bywa już zanieczyszczenie powyżej norm nieoficjalnych, ostrzejszych niż te obowiązujące;
- kolejnym i ostatnim krokiem będzie nazywanie smogiem każdego niezerowego poziomu zanieczyszczenia powietrza – już teraz często powtarzane jest, że „nie ma bezpiecznego poziomu zanieczyszczenia powietrza”, co nie do końca jest prawdą; nie zbadano tego, gdyż nie ma na świecie miejsc, gdzie byłoby ono aż tak niskie.
-
na poziomie zwykłych ludzi coraz częściej każdy dym z komina nazywa się smogiem. Tak nas wałkują media, w których temat smogu już prawie zawsze ilustruje się fotką kopcącego domowego komina.
Punkt trzeci świetnie obrazują działania rodzimego Greenpeace-u, który zaczął ostatnio trąbić o fatalnej jakości powietrza w okolicy przedszkoli. Ta akcja to majstersztyk, ma trafiać w czuły punkt głównie młodych wykształconych z wielkich miast. Zawiera sprytną manipulację: zwykły człowiek zrozumie z niej, że powietrze w okolicach wszystkich przedszkoli w Polsce, nawet nad samym Bałtykiem, „nie spełnia norm”. To ma zasiać niepokój, bo kto nie chce jak najlepiej dla własnego dziecka?
Na powyższym obrazku widać, że mowa jest o „normie WHO”. Dostępny na stronie szczegółowy raport wyjaśnia, że gdyby trzymać się obowiązującej normy dla pyłu PM10, na obszarach z jej przekroczeniami znalazłoby się 62% przedszkoli. Mało dramatyzmu a przecież „pył zawsze szkodzi i drobniejszy tym bardziej”, więc za normę przyjęto dużo ostrzejsze nieoficjalne zalecenia WHO co do pyłu PM2.5 na poziomie 10µg/m3 średniorocznie. Tym sposobem wszystkie przedszkola w kraju znajdują się na obszarach, gdzie ten poziom jest przekroczony – poziom, nie norma, bo to zalecenie WHO, a nie obowiązujące prawo.
Laik nie odróżnia normy od zaleceń i może nie wiedzieć, co to WHO. On ma wejść, sprawdzić przedszkole gdzie posyła dzieci, zrozumieć że „powietrze szkodzi jego dziecku” – i jak następnym razem dostanie prośbę o podpisanie petycji, by tu czy tam zakazali wungla czy drewna – z chęcią ją podpisać i przesłać znajomym.
Wszyscy umrzemy – ale raczej nie na raka od smogu
Są tacy, co na widok dymu z komina sąsiada, rezerwują już termin do onkologa – bo taką histerię napompowano przez wyolbrzymianie skutków smogu w mediach. Tak to już działa, że poddajemy się bezwiednie narracji, która rzadko przedstawia pełny obraz rzeczywistości we właściwych proporcjach. Trzeba nieco wysiłku, by krytycznie spojrzeć szerzej.
To, że coś jest rakotwórcze, nie oznacza jeszcze, że masowo powoduje nowotwory. Meteoryt, jeśli w cię uderzy, jest śmiercionośny, ale znacznie łatwiej zginąć od zderzenia z pospolitym samochodem. A jednak gdyby media zaczęły systematycznie powtarzać, że w Polsce spada najwięcej meteorytów w Europie, to zaraz na ulicach pojawiliby się ludzie z betonowymi parasolkami antymeteorytowymi, oraz sklepy z takim towarem.
Zanieczyszczenie powietrza ma potwierdzone działanie rakotwórcze, ale nie jest bynajmniej w czołówce przyczyn nowotworów. Jakie są główne przyczyny nowotworów?
- palenie tytoniu
- otyłość (zwłaszcza brzuszna)
- alkohol
- pewne zakażenia wirusowe
- nadmierna ekspozycja na promieniowanie słoneczne i UV (solaria)
Pogromcy rakotwórczego benzo-a-pirenu! Jak tam u was z unikaniem rakotwórczego alkoholu? 🙂 Szczytem hipokryzji, czy raczej dyletanctwa, byłoby na pewno ściganie kopcącego sąsiada przez kogoś, kto sam na co dzień pali papierosy…
Ale: dzieci takie wrażliwe, co z nimi? Czy jak sąsiad rozpala to mojemu dziecku rak wyrasta? Nie. I na 90-kilka procent nie wyrośnie także później, gdyż ponad 90% przypadków raka płuc związane jest z paleniem tytoniu, czyli wdychaniem dymu bardzo podobnego do tego z kominów, tylko że w dużo wyższych stężeniach. Nowotwory, w szczególności płuc, to – na ile jako medyczny niefachowiec potrafiłem się doinformować – rzecz u dzieci skrajnie rzadka. Jeśli masz lepsze dane – śmiało, daj znać.
Dla myślących zerojedynkowo: nie mówię w tym momencie, żeby się w ogóle nie przejmować syfem, który wdychasz ty i twoja progenitura, ale żeby w tym przejmowaniu się znać umiar – ani nie ignorować, ani nie histeryzować. To, że raka nie będzie to nie oznacza, że cierpiącym na przewlekłe choroby płuc nie żyje się odczuwalnie ciężej w brudnym powietrzu albo że do częstych i przewlekłych „przeziębień” twojej rodziny zimą nie dokłada się to, co sąsiad zwozi po nocach, rąbie i pakuje do pieca. Może warto z nim po męsku porozmawiać, czy naprawdę jest mu to konieczne do przeżycia?
„Gorzej niż w Pekinie”
Temat zanieczyszczenia powietrza jest dość techniczny: jakieś pyły, benzo-cośtam, miligramy, mikrogramy, średnie takie i inne… Nic dziwnego, że wielu się gubi. Tylko dziwnym trafem w wyniku tych błędów problem jest raczej wyolbrzymiany niż pomniejszany.
Najczęstsze chyba „niezrozumienie” technicznej strony smogu to traktowanie odczytów chwilowych normą średniodobową. Ten błąd powtarza większość „smogowych” aplikacji a nierzadko różne gazety wyborcze.
Skutkiem tego gdy tylko chwilowy odczyt przekracza normę dobową, internet zalewają posty ze zrzutami z aplikacji w alarmujących kolorach – „700% normy!!”. Na koniec dnia najczęściej okazuje się, że średnia dobowa była daleka od tak nagłaśnianych wartości maksymalnych albo i w ogóle nie przekroczyła normy (sporadycznie kosmiczne wartości to efekt awarii stacji pomiarowej, wtedy błędne odczyty są kasowane). Ale o tym już nikt nie mówi. Jak jest dobrze – to jest cicho.
Inna sprawa to kreatywne porównywanie się do najgorszych. Chyba każdemu obiło się o uszy minionej zimy, że w jakimś mieście w Polsce było „gorzej niż w Pekinie”. Chwytliwy nagłówek, obrazek – i jest news-petarda. Nikt przecież nie będzie dociekał technicznych detali z których wynika, że to porównywanie mrówki ze słoniem:
- albo porównuje się rodzime rekordowe wartości chwilowe z tamtejszymi średnimi dobowymi (typowymi lub jednymi z niższych),
- albo z obu miejsc bierze się średnie dobowe, ale u nas są to wartości rekordowo wysokie, natomiast tam – jedne z niższych.
- albo nie wspomina się, że to, co tam jest codziennością, u nas zdarza się raz na kilka lat przy zbiegu wielu niekorzystnych czynników.
Indeks jakości powietrza – mówi, jak jest
Aby podać możliwie rzetelną i powszechnie zrozumiałą informację o chwilowej jakości powietrza wolną od w/w nieporozumień i przeinaczeń, wymyślono coś takiego jak indeksy jakości powietrza. W formie obrazkowej, opisowej, kolorowej lub liczbowej w ramach określonej skali obrazują one stan powietrza w danym momencie. Nie wymagają specjalistycznej ani nawet elementarnej wiedzy o tym, co w powietrzu fruwa.
W Polsce oficjalnie stosowany jest Polski Indeks Jakości Powietrza, zdefiniowany rozporządzeniem Ministra Środowiska w 2012 roku. O tę skalę oparta jest wizualna prezentacja danych na stronach GIOŚ. Strony zagraniczne zazwyczaj korzystają z zupełnie inaczej wyliczanych indeksów, gdyż każdy kraj może mieć swój własny, dostosowany do lokalnej specyfiki. Dla miast europejskich opracowano wspólny indeks CAQI. Korzysta z niego np. Airly.
Czy naprawdę do 50 tysięcy Polaków umiera na skutek smogu?
Smog – nie dość, że jest mimo ładnej pogody, nie dość, że nie z huty a z domowych kominów, to jeszcze ludzi ma ponoć zabijać, i to od razu 40-50 tysięcy rocznie. Liczba ta pochodzi od Światowej Organizacji Zdrowia. Czy to jest prawda? Jak to zostało policzone? Czy to dużo? Jak mogliśmy tego przez tyle lat nie zauważać?
Dość dobrze tłumaczy ten wbrew pozorom zawiły temat… zagraniczny Greenpeace. To nie jest tak, że tyle rzeczywistych osób umarło i w karcie zgonu mieli wpisane „zanieczyszczenie powietrza”. Smog nie jest nigdy jedyną ani główną przyczyną śmierci. Raczej – skraca życie wszystkim, proporcjonalnie do tego, ile się wdycha, choć w stopniu jednostkowo ledwo zauważalnym. Stąd trafniej byłoby przedstawiać jego wpływ jako utracony czas życia.
„Liczba zgonów” to tak naprawdę ta sama informacja – przeliczenie utraconego czasu życia każdego z nas na „pełnowartościową” liczbę żywotów ludzkich. Jest to pewne uproszczenie, przemawiające do wyobraźni, acz ryzykowne, bo łatwo je podważyć twierdząc, że jeśli nie umiera się li tylko od smogu, to smog w ogóle „nie działa”.
Skąd wiemy, że w czystym powietrzu żylibyśmy dłużej? Jak to się mierzy? Ano zestawia się rzeczywiste dane o długości życia, częstości występowania chorób w miejscach świata o bardzo różnym stopniu zanieczyszczenia powietrza. Przepuszczając to przez stosowne narzędzia statystyczne otrzymuje się zależności między poziomem zanieczyszczenia a długością i jakością życia. Zależność ta jest ewidentna: w syfie żyje się krócej i gorzej, chorując więcej i ciężej. Smog źle wpływa na zdrowie, ALE nie jest to żadna z najistotniejszych przyczyn chorób i przedwczesnej śmierci.
Wpływ smogu jest mało spektakularny, odległy w czasie i przez to łatwy do zlekceważenia, nawet pomijając żarciki o statystycznie trójnogich psach. Podobnie jak wpływ na zdrowie czy to nadmiaru soli, cukru, czy nawet o wiele bardziej szkodliwego palenia tytoniu. Świadomość przychodzi zwykle wraz z problemami zdrowotnymi. Nie trzeba przekonywać do smogu kogoś, kto odczuwa jakość powietrza na własnych płucach, bez żadnej „apki”.
Ale – gdyby te liczby potraktować na moment dosłownie – czy 40-50 tysięcy osób to dużo? Co roku w Polsce umiera ok. 380 tys. osób tak więc smog odpowiadałby za 13% wszystkich zgonów. Dużo, mało?
W styczniu 2017 od wielkiego smogu umarło 10 tysięcy osób więcej niż zwykle?
Wedle wstępnych danych GUS w styczniu 2017 zmarło o ok. 10 tysięcy osób więcej niż w tym samym miesiącu lat poprzednich. Kiedy po raz pierwszy pojawiły się te dane, próbowano to podciągnąć choć w części pod skutki styczniowego smogu. Rzeczywistość jest jednak dużo bardziej złożona. Do tak dużej liczby zgonów w styczniu 2017 przyczyniła się kumulacja kilku czynników:
- wyjątkowo niskie temperatury
- wyjątkowo duże zanieczyszczenie powietrza przy mroźnej i bezwietrznej pogodzie
- wyjątkowo wysoka zachorowalność na infekcje górnych dróg oddechowych, w tym grypę
Niemniej to jest właśnie przykład sytuacji, gdzie wpływ smogu – choć zwykle nie natychmiast morderczy – mógł być dla wielu z tych 10 tysięcy osób kroplą przelewającą kielich i ostatnim gwoździem do trumny. Z pewnością nie bez wpływu było niedogrzanie budynków, ale jak to wpływa na śmiertelność – nikt u nas nie liczy.
Ale przecież Wielki Smog w Londynie ludzi zabijał na ulicach
Papugi powtarzają mantrę o wielkim smogu w Londynie, który natychmiast zabił ładnych kilka tysięcy osób i dlatego w końcu wzięto i zakazano tam wungla i to jak nożem uciął rozwiązało wszystkie problemy. Brakuje w tym opisie jednego detalu – szalenie istotnego: „wielki smog londyński” nie jest porównywalny z dzisiejszym nawet najgorszym smogiem w Polsce, był on smogiem siarkowym i dlatego był natychmiastowo zabójczy.
Wysokie stężenia związków siarki w powietrzu są dalece bardziej groźne od nawet kilkunastokrotnych przekroczeń norm zapylenia, ponieważ w płucach, w kontakcie z wilgocią powstaje kwas siarkowy, natychmiast poważnie uszkadzający drogi oddechowe.
W Polsce współcześnie nic podobnego nie ma miejsca. Emisje związków siarki czy to z przemysłu, czy z ogrzewania domów, nie są problemem. To nie umniejsza skali naszego syfu, ale tamta sytuacja to zupełnie co innego – tak jak różnią się jamnik i rottweiler, mimo że oba to psy. Ale: patrz punkt wyżej – ekstremalne jak na nasze warunki zanieczyszczenie powietrza, choć nijak mu będzie do smogu londyńskiego, może powodować liczne zgony osób już chorych a przez to wrażliwszych.
Gdzie zaczyna się obłęd w walce ze smogiem?
W temacie smogu narracja idzie taka, jakoby nic nie było ważniejsze od zdrowia ludzi (najlepiej dzieci!), więc w walce ze smogiem nie liczą się koszty i ofiary (zwłaszcza gdy „ktoś inny” je ponosi). Tymczasem to nieprawda – istnieje coś równoważnego zdrowiu ludzi: zdrowie ludzi. Granica walki ze smogiem jest tam, gdzie jej skutki spowodują szkody na czyimś zdrowiu. Te skutki biorą się ze wzrostu kosztów ogrzewania.
Niestety w Polsce nikogo to jak na razie nie obchodzi. Kolejne uchwały antysmogowe mniej lub bardziej obciążają ludzi kosztami wymiany instalacji grzewczej a potem wyższymi rachunkami za ogrzewanie. Nikt nie analizuje, czy to wypali, czy ludzie te koszty udźwigną, bo uchwały najczęściej nakręcają kuci na cztery kopyta doświadczeni zieloni lobbyści (nie wiedzieć czemu zwani w tym procesie „stroną społeczną”), których to zupełnie nie interesuje. Natomiast zwykli ludzie, których się kosztami obciąży, o niczym nie wiedzą albo nie mają siły głosu, bo nie są nijak zorganizowani.
Ostatnio temat ubóstwa energetycznego trafił nawet do exposé premiera Morawieckiego. To duży postęp, bo rok temu pojęcie to w ogóle nie istniało. Teraz premier mówi o chęci likwidacji ubóstwa energetycznego – tak jakby nie rozumiał istoty i skali problemu, bo zlikwidować ubóstwa energetycznego nie udaje się od dekad w krajach o wiele od nas bogatszych.
O niezrozumieniu tematu najlepiej świadczą czyny: najpierw, wówczas jeszcze minister, Morawiecki podpisuje rozporządzenie podnoszące kilkukrotnie ceny kotłów na węgiel i drewno, by potem obiecywać rozwiązywanie problemu, który tym sposobem dramatycznie pogłębił (choć skutki dopiero nadejdą, bo jesteśmy wciąż na etapie wyprzedaży „zapasów magazynowych”).
Skąd się wzięły „kopciuchy”
Śmieci albo „zły opał” – taki przeważnie będzie wyrok postronnego obserwatora na właściciela wściekle kopcącego komina. Tymczasem wbrew pozorom w większości przypadków (zapytaj dowolnej Straży Miejskiej) operator kotła jest najmniej winny syfu, jaki produkuje, gdyż pali legalnym paliwem w sposób zalecany w instrukcji przez producenta – kopcenie to jest sposób pracy, jaki producent jego kotła przewidział jako prawidłowy, przy zachowaniu wszelkiej staranności i najlepszym nawet paliwie!
Termin „kopciuch” zaczął być używany na określenie kotła niespełniającego żadnych norm emisji bądź po prostu każdego kotła zasypowego (wedle pojęcia osób się nim posługujących, jak coś jest nieautomatyczne, to na pewno kopci). Ba – teraz wszystko poniżej 5. klasy bywa tak tytułowane.
Wiele z tych dzisiejszych „kopciuchów”, które w codziennej eksploatacji faktycznie kopcą jak wściekłe, ma kwity z laboratorium wedle których spełnia normy emisji, naklejkę „kocioł ekologiczny” a nawet gdzieniegdzie można było na taki sprzęt wyrwać swego czasu dotację z tytułu ograniczania „niskiej emisji” (sic!). Mimo że fabrycznie przewidziano w nich spalanie przeciwprądowe, które z definicji powoduje kopcenie na każdym rodzaju węgla i drewna.
Jak to możliwe? Prosta rzecz. Taki kocioł osiągał emisje w granicach jakichś (łagodniejszych jeszcze wtedy, ale nie aż tak bardzo) norm tylko w laboratorium, gdzie badany był w trakcie pracy na pełnej mocy. Po zainstalowaniu w kotłowni rzadko kiedy miał okazję pracować w takich warunkach, więc i emitował dalece więcej niż na badaniach.
Kto za to powinien zawisnąć?
- Laboratorium? Przecież ono tylko realizowało badania wedle obowiązujących norm (jak by się dobrze przyjrzeć, to nawet starało się wymuszać jakieś standardy w czasach, gdy żadne normy nie obowiązywały).
- Producent „kopciucha”? Przecież wyprodukował wyrób, który przeszedł badania. Nie jego wina, że jest użytkowany w warunkach dalekich od tych, w jakich był zbadany.
- Urzędnik rozdający dotacje? Przecież on ma kwit z laboratorium wedle którego ten kocioł jest „ekologiczny”.
- Szary palacz? Przecież on wstawił kocioł tak jak instrukcja zezwalała. Nigdzie nie było napisane, że powinien go pędzić na pełnej mocy a nawet jakby było trzeba, to nie zmieści mu się do kotłowni beczka na tonę wody, która by to umożliwiła.
To jest majstersztyk: jest syf, wszyscy są umoczeni, ale nikt nie jest winny i nikt nie poczuwa się do odpowiedzialności.
Maski antysmogowe – źle użyte lekarstwo może zaszkodzić bardziej niż choroba
Osoba (optymalnie: dziecko) z nienawistnym spojrzeniem i krzywo założoną zbyt dużą jednorazową budowlaną maską przeciwpyłową – to klisza wykorzystywana w wielu antysmogowych tematach. Jednocześnie, chyba wbrew zamiarowi używających tej fotki, obrazuje on ich dyletanctwo (względnie: takie zdjęcia ilustracyjne grafik zdobył).
Maski antysmogowe stały się modnym elementem garderoby nie tylko wielkomiejskich hipsterów na ostrych kołach. Czy ich stosowanie jest uzasadnione? Czy może dać tylko pozytywne efekty? Tak to jest tylko u Disney’a.
Trudno o lepsze źródło informacji na ten temat niż Państwowy Zakład Higieny. PZH w tym z pozoru nieatrakcyjnym artykuliku wskazuje, czym powinna się charakteryzować dobra maska antysmogowa:
- daje się tak dopasować, że stale i ściśle przylega do twarzy;
- ma wymienne filtry, skuteczne w odpowiednim stopniu i na takie frakcje pyłów, jakie występują w powietrzu – tu potrzebna będzie umiejętność czytania ze zrozumieniem, gdyż bywa, że sprzedawcy piszą o maskach certyfikowanych nawet i przez PZH, ale pod względem np. „bezpieczeństwa użytkowania” a nie skuteczności;
- nie może nadmiernie utrudniać oddychania – bo skutki niedotlenienia są poważniejsze niż wdychania najgorszego nawet smogu;
- musi skutecznie odprowadzać dwutlenek węgla i wilgoć – inaczej będzie pogarszać jakość wdychanego powietrza
Źle dobrana maska antysmogowa może albo nie dawać żadnego (poza wizerunkowym) efektu, albo wręcz powodować groźne w skutkach niedotlenienie. Dlatego PZH podkreśla, że osoby cierpiące na choroby płuc muszą skonsultować zamiar i wybór maski antysmogowej ze swoim lekarzem, aby upewnić się, że sobie nie zaszkodzą.
Maska może też nie działać jak należy sama z siebie. Sprawą zajął się UOKiK i opublikował listę takich wadliwych masek.
Sens stosowania masek PZH pozostawia indywidualnej ocenie. Na pewno dobrze dobrana i właściwie użytkowana maska daje pozytywny efekt zdrowotny, gdyż obniża ilość pyłów dostających się do płuc. Na ile ten efekt jest istotny dla zdrowia, zależy od aktualnego stanu powietrza – im gorzej, tym maska więcej daje.