Ministerstwo Klimatu podjęło kolejną próbę zaostrzenia norm jakości węgla dla gospodarstw domowych. Jak zwykle sprzedawane jest to pod szyldem troski o jakość powietrza – przy jednoczesnym braku troski o jakość życia ludzi w polskich domach ogrzewanych węglem. Ostrzejsze normy jakości niemal na pewno odbiją się negatywnie na cenach węgla – i tak ma być, w zamyśle ministerstwa droższy węgiel ma motywować ludzi do przejścia na inne źródła ciepła. Niestety w efekcie niemała grupa Polaków znajdzie się w potrzasku: z jednej strony dociskać ich będzie rosnąca cena węgla, z drugiej: brak finansowej możliwości zmiany źródła ciepła.
Długoletni Czytelnicy mogą pamiętać różne poprzednie podejścia władz centralnych do tematu norm jakości węgla: najpierw wprowadzenia jakichkolwiek norm a potem ich stopniowego zaostrzania. Wtedy tłumaczyłem, że nie ma dowodów, aby polepszenie jakości węgla mogło dać istotną poprawę jakości powietrza jeśli ten węgiel jest dalej spalany w starych kopcących smoluchach. Dziś już mi się nie chce produkować. Tutaj kompletnie nie chodzi o techniczne fakty, nikt nie zwraca na nie uwagi. Chodzi o zwiększanie presji na odchodzenie od węgla za pomocą kija, bo to prostsze i tańsze niż zachęty i dopłaty.
Dla tych, co mają swoje życie i nie śledzą wiadomości – skrót wydarzeń:
- Ministerstwo Klimatu urodziło projekt zaostrzenia norm jakości węgla sprzedawanego cywilom. Już od 1. września b.r. (lub najdalej od 1. grudnia) miałby on stopniowo podnosić wymagania jakościowe dla węgla kostki i orzecha w stopniu, którego wiele węgli z polskich kopalń nie spełni bez dodatkowej przeróbki. Albo ten węgiel zniknie z rynku a w jego miejsce wejdzie import, albo będzie musiał być poddany przeróbce w celu poprawy parametrów.
- 11. czerwca 2024 odbyło się spotkanie sejmowej komisji w tej sprawie. Tutaj nagranie, jeśli to komuś potrzebne. Na tym spotkaniu sprzeciw wobec projektu wyraziły polskie kopalnie wraz z przyległościami oraz Ministerstwo Przemysłu. A tu można poczytać, co mówiła Fundacja Instrat.
- Przeciw jest również organizacja walcząca o prawa zwykłych ludzi zagrożonych ubóstwem energetycznym... a nie, czekaj: taka organizacja nie istnieje, więc nie jest przeciw. Zwykli ludzie nie mają tam głosu, bo nie są zorganizowani.
- Górniczy związkowcy zapowiadają protesty, nie tyle z empatii względem konsumentów węgla, co z racji tego, że zaostrzenie norm zaszkodzi ich pracodawcom.
Pomysły Ministerstwa Klimatu uderzają głównie w polskie kopalnie, ale także w importerów. Przykładowo planowanego pułapu siarki max. 1,2% nie spełnia cały węgiel z Bogdanki. Owszem, węgiel da się odsiarczać i odpopielać – ale trzeba mieć do tego instalacje, które należy zbudować lub rozbudować, a gdy to się uda – finalny produkt o lepszej jakości musi być droższy o koszt tej przeróbki. Podobnie rzecz się ma u importerów – tu również dodatkowa przeróbka będzie kosztować, choć może mniej, jeśli surowiec na wejściu mniej będzie odstawał od norm. Efektem będzie pogłębienie zależności od importowanego węgla.
Jaka może być skala wzrostu cen węgla na skutek tych regulacji – to zależy, jak ukształtuje się podaż w relacji do popytu. Zużycie węgla stopniowo spada: z ok. 12 mln. ton dekadę temu spadło do zaledwie 6 mln. ton w 2022 roku (który to rok był wyjątkowy, więc niekoniecznie jest to spadek trwały). Problem w tym, że ubytek istotnej ilości węgla z rynku może być dość nagły, bo Ministerstwo Klimatu chciałoby dokręcić śrubę norm już od najbliższej jesieni/zimy. Mogłoby się to skończyć przynajmniej lokalnie małym deja vu z jesieni 2022.
Tak czy inaczej, trzeba pamiętać, że: ogrzewanie węglowe to Titanic, który już uderzył w górę lodową i tonie – ustalono daty, kiedy ma się zakończyć wydobycie jak i spalanie węgla w domowych kotłach. Ale Ministerstwo Klimatu chciałoby, aby ten Titanic tonął szybciej, bo póki co pasażerom nie spieszy się za burtę. Jeszcze mogą się łudzić: iść na rufę, tam jest sucho i gra orkiestra. Więc ministerstwo wymyśliło, że trzeba na rufie wywołać pożar – wtedy ludzie będą chętniej skakać do lodowatej wody.
Z wielu względów odejście od ogrzewania węglem jest nieuniknione. Plus jest taki, że będzie to proces trwający nawet do kilkunastu lat, więc warto już zacząć myśleć i planować stopniową termomodernizację oraz przejście na inne źródło ciepła. Owszem, polityka państwa nam tego nie ułatwia:
- Dopłaty są marne, skomplikowane i trudno dostępne a na końcu urząd może zażądać zwrotu, bo importer chińskiej pompy ciepła oszukał w papierach, a ty na 15-tej stronie wniosku podpisałeś oświadczenie, że odpowiedzialność w takiej sytuacji spoczywa na tobie.
- Nie ma pewności, czy w perspektywie 10-20 lat będzie można palić drewnem i pelletem – tzn. wiadomo, że UE nie ma nic przeciw drewnu, ale w Polsce pod pretekstem walki ze smogiem wprowadzono lokalne zakazy tych paliw i nie wiadomo, czy nie zostaną one rozszerzone pod wpływem lobbingu aktywistów. Niby nic się w tym kierunku na ten moment nie dzieje, ale nie wiadomo, co będzie za parę-kilka lat.
- Nie wiadomo, jak będą się kształtowały ceny prądu i gazu. Z jednej strony cenę gazu powinien podbić ETS2, więc w perspektywie kilku lat gaz powinien być stale droższy od ogrzewania pompą ciepła. Z drugiej strony prąd też może nie być tani z powodu rosnących kosztów rozbudowy i utrzymania infrastruktury energetycznej oraz koniecznych inwestycji w nowe elektrownie.
- Państwo polskie nie daje jasnych komunikatów co do przyszłości ogrzewania domów. Niektórymi regulacjami UE wydaje się zdziwione i zaskoczone – nawet wiceminister klimatu (tak, ten sam, co walczy z węglem) zapowiada jakieś "starania" o odroczenie ETS2, by nie ucierpieli ogrzewający gazem. Państwo niby chce walczyć ze smogiem, ale tak, żeby to za wiele go nie kosztowało. Jedynym dobrym wyjątkiem w tym zamęcie były początki ery fotowoltaiki z korzystnymi zasadami rozliczeń gwarantowanymi na 15 lat naprzód. Tego typu gwarancja bardzo ułatwiałaby decyzję o wyborze konkretnego źródła ciepła. Zarazem ktoś musiałby ponieść jej koszty, a do tego państwo się nie kwapi. Tamta sytuacja była wyjątkiem: energetyka potrzebowała prosumentów, aby na gwałt spełnić unijny wymóg udziału OZE w produkcji prądu. Zarazem wpuszczenie pierwszego rzutu nie wiązało się z wielkimi kosztami dla energetyki. Szybko jednak sieć wyczerpała swoje możliwości przyjmowania prądu od prosumentów i zaczęły się problemy, których przeskoczenie musiałoby już kosztować. Dlatego wajcha poszła w dół.
Jedno, czego można być na 1000% pewnym, to opłacalność termomodernizacji. Czymkolwiek byśmy nie ogrzewali – nie będzie to na tyle tanie, aby można było tym bez bólu szastać, a więc każda inwestycja w budynek, która zmniejszy zużycie energii i/lub pozwoli produkować ją na miejscu, na pewno się opłaci.
Nie pierwszy raz to piszę i widzę, że to nie jest to, co wielu Czytelników chciałoby przeczytać. Raczej chcą być uspokajani, że czarne kamienie są OK a wrogi spisek ekologiczny niechybnie upadnie już za rok-dwa i znów będziemy się cieszyć tanim czarnym złotem narodowym. Niestety takie nadzieje nie znajdują żadnych punktów zaczepienia w faktach. Okoliczności się zmieniają. Tak, jak 10 lat temu uważałem, że należy się zaangażować w naukę poprawnego palenia węglem i drewnem, tak dekadę później uważam, że termomodernizacja i zmiana źródła ciepła na coś innego niż węgiel jest uzasadniona i długoterminowo korzystna.